21 grudnia 2013

Rozdział jedenasty.

-Mogę o coś spytać, pani tyran?-rzekł George, który siedział na ziemi wraz z Fredem. Byli związani niewidzialnymi liniami, które bardzo wżynały się w ciało. W niektórych miejscach mieli już rozszarpany naskórek.
-Proszę.-rzekła z gracją kobieta.
-Skąd nazwisko Riddle?
-Och, mój drogi. Zapewne domyślasz się, z kim jestem spokrewniona. Niestety, dopóki nie jestem pewna waszej śmierci nie mogę wam powiedzieć co łączy mnie z Voldemortem.-odpowiedziała z powagą. Trzeba jej przyznać, że zachowywała się jak prawdziwa dama. Wysławiając się, czy chociażby chodząc, biło od niej arystokratyzmem.
Miała długie, czarne włosy i soczyście zielone oczy. Pomimo wieku, miała w sobie coś, co przyciągało do niej wzrok. Zmarszczki dodawały jej powagi i w pewnym sensie dopełniały urody. Czarne obramówki oczu i krwistoczerwone usta sprawiały, że stawała się niesamowicie atrakcyjna kobietą. Zapewne wielu mężczyzn było w stanie ulec jej pod wpływem samego, bardzo niskiego, altowego głosu.
Nagle bliźniacy usłyszeli szelest liści i łamanie gałęzi. W ich polu widzenia pojawiał się bowiem wysoki, przystojny mężczyzna, który poruszał się z taką samą gracją jak Elizabeth. Podszedł do ich prześladowczyni i wpił się w jej pełne usta. Kosmyki jego blond włosów spadły mu na twarz, gdy złapał swoją żonę w talii i przyciągnął do siebie w geście pożądania. Stali tak przez chwile, mocno się obejmując.
W bliźniakach ta scena wzbudziła obrzydzenie. Mieli jednak chwilę, by wyciągnąć różdżki z kieszeni spodni. Niestety para przestała się całować, więc niecne plany Freda i George'a nie przyniosły widocznych skutków.
-Brakowało mi Cię kochanie. Co u naszej córeczki?-zapytał głębokim basem mężczyzna.
-Póki co uciekła. Zostawiła przyjaciół.-rzekła wskazując głową rudzielców.-Prędzej czy później po nich wróci.
-Mhm. Jest przecież tak obrzydliwie przepełniona dobrem. Nie mam pojęcia skąd jej się to wzięło.-powiedział obejmując Elizabeth ramieniem.-Nienawidzę w niej tego.
Blondyn coraz bardziej przenikliwie patrzył w oczy George'a, który nie spuścił wzroku. Uznałby to za osobistą przegraną. Cholera, jakie on ma złowrogie rysy twarzy. A jeszcze gorsze spojrzenie.-myślał Weasley.
-Nienawidzę. Wstrętny bahor.-powtórzył blondyn natarczywie. Miał już dość przyglądania się brązowym, a jednocześnie tak wesołym oczom. Bo z czego ten chłopak się cieszył? W końcu w każdej chwili może umrzeć! Co miała oznaczać radość w jego oczach?
Mężczyzna coraz bardziej denerwował się. Miał dość tych czarodziejów, którzy siedzieli przed nim i nie uronili ani jednej zły. Ani nawet nie okazywali strachu. Emocje przepełniły czarę. Blondyn wyciągnął różdżkę i wycelował w siedzącego przodem do niego chłopca Cruciatusem.
-Przestań. Póki siedzą grzecznie nie mam zamiaru słuchać ich jęków.-rzekła kobieta z nutką irytacji w głosie. Mężczyzna jednak nie przestawał.-Powiedziałam chyba, że nie chcę tego słuchać! Nie dosłyszałeś?-krzyknęła.-Och Chris, doprowadzasz mnie do szaleństwa.-uśmiechnęła się delikatnie, gdy jej mąż cofnął zaklęcie. Delikatnie musnęła jego policzek, pozostawiając czerwony ślad.

-Co robimy? Jak możemy ich znaleźć?-zapytał zirytowanym głosem Harry.
-Nie wiem... O matko, tak się o nich boję. Poczekajcie... Jakieś zaklęcie musi nam pomóc. Ale jakie?-rzekła szatynka.-No jakie, jakie?
-Coś było, że takie zaklęcie co wskazuje drogę do osób, które są dla ciebie ważne, czy coś...-mamrotał rudzielec.
-Itineris!-krzyknęła szatynka nakreślając kompas różdżką, która po chwili zaczęła ciągnąć rękę dziewczyny. Jakby była magnesem zbliżającym się, w tym wypadku, do George'a.-Co zrobimy jak już tam dojdziemy?
-Nie wiem, nie mam pojęcia jak wygląda sytuacja. Hm... Atakujemy ją od razu, czy co? Nie mam pojęcia.-rzekł Potter.-Mam wrażenie, że to się okaże na miejscu.
Podczas marszu, co chwilę nerwowo zerkali jeden na drugiego. Bali się, najzwyczajniej w świecie. Pomimo tego, ze nie raz narażali już swoje życie, przez głowę przechodziło im wiele pesymistycznych myśli. Może nie bali się dzisiejszego starcia, a bali się faktu, że dopóki rodzice Noele nie zostaną zamknięci w Azkabanie, dopóty dziewczynka nie będzie miała normalnego życia.
-Patrzcie, to oni!-szepnął nagle rudzielec.-Tam! Widzicie?
-Tak. Widzę ich... Co to za facet? On ją obejmuje. Czyżby to był ojciec Noele?-zapytała Hermiona.
-Na to wygląda.-odpowiedział Harry.-Nie widzę sensu w czekaniu tutaj. Co możemy zrobić jeśli nie, po prostu, zaatakować?
-Chyba nic... Więc tak. Ja zaczynam, użyję zaklęcia oślepiającego. Następnie ty Harry traktujesz ich sectumsemprą. Ron, ty odwiązujesz chłopaków. Dobrze?
-Dobra. Zrobi się.-odpowiedzieli obydwaj zbliżając się cicho ku celu. Czas, w którym podchodzili, starając się pozostać niezauważeni dłużył im się niesamowicie. Sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w godziny. Zdawali sobie sprawę, że każdy szelest liści może zaowocować natychmiastowym atakiem wrogów.
-Conjunctivis!-wrzasnęła Hermiona oślepiając przeciwników. Cała trójka natychmiast przystąpiła do powierzonych im czynności. Podczas gdy Hermiona z Harrym cały czas próbowali uniemożliwić atak Chrisowi i Elizbeth, Fred i George byli już wolni.
Wszyscy rzucili się do ucieczki, a szatynka ostatni raz potraktowała małżeństwo zaklęciem oślepiającym. Niestety szybko się otrząsnęli i ruszyli w pogoń za uciekinierami. Byli bardzo szybcy, choć osłabieni przez rzucane na nich czary. Piątka przyjaciół chcąc, nie chcąc rozdzieliła się.
Hermiona cały czas podążała za Georgem, który trzymał ją za rękę, by ta nie zniknęła mu przypadkiem z pola widzenia. W pewnym momencie nie słyszeli już za sobą prześladowców, więc truchtając jeszcze kawałek usiedli przy drzewie, by ustabilizować oddech.
-Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak się o ciebie martwiłam.-rzekła szatynka ciężko oddychając.
-Ja się o ciebie nie martwiłem, wiedziałem, że nie dasz nic sobie zrobić.-uśmiechnął się zawadiacko rudzielec.
-Jak w takiej sytuacji możesz być uśmiechnięty?-zapytała.-Uwielbiam cię.-uśmiechnęła się łapiąc go za rękę. Przysunęła się do chłopaka, a ten objął ją ramieniem. Od razu zauważyła, że na żebrach ma rany od niewidzialnych lin. Odsunęła się natychmiastowo i użyła zaklęcia uzdrawiającego, które choć trochę miało uśmierzyć ból.
-Chodźmy.-rzekła podając George'owi rękę.
-Oczywiście.-powiedział. Stojąc nad dziewczyną przewyższał ją o głowę. Razem z bratem byli, ogólnie rzecz biorąc, jednymi z najwyższych osób w roczniku. Spojrzał w czekoladowe oczy towarzyszki i poczuł, że to ten moment. Poczuł, że po prostu nie chce już dłużej zwlekać.
Pocałował delikatnie szatynkę bojąc się, że nie odwzajemni jego uczuć. Ta jednak kontynuowała, wręcz przylegając bliżej do rudzielca. Przytuliła się do niego. Chciała mieć go blisko. Dzięki niemu czuła się bezpieczniej i dużo spokojniej. W momencie, w którym miała go przy sobie wiedziała, że jest naprawdę szczęśliwa. Cóż za ironia, pomyślała, jestem najszczęśliwszą osobą w momencie w którym uciekam przed śmierciożercami chcącymi mnie zabić.

***
Z rozdziału nie jestem zadowolona. Mam bardzo duże problemy z napisaniem czegokolwiek wartego napisania i przepraszam, że zabieram Wasz czas. Mam jednak nadzieję, że wrócę do ,,wprawy'' i w niedługim czasie będę zadowolona z tego, czym Was męczę. Za wszelkie komentarze byłabym naprawdę wdzięczna. Proszę Was o rady, co zrobić, gdyż ciężko mi samej zacząć od nowa. Szukam również bety. Jest ktoś kto mógłby mi pomóc?